Tematem tej (i wielu kolejnych) książek Wojciecha Albińskiego są historyczne i społeczne przemiany
Czarnego Lądu. Autor był współuczestnikiem i czujnym obserwatorem burzliwych wydarzeń, które w ostatnich dekadach XX wieku rozgrywały się na południu Afryki. Za ten debiutancki zbiór opowiadań otrzymał Nagrodę Literacką im. J. Mackiewicza i nominację do Nagrody NIKE.
Wojciech Albiński w tych reporterskich opowiadaniach ukazuje problemy, z jakimi Afryka ciągle się zmaga: próby "zakorzenienia" się białego człowieka i uzyskania władzy nad bezkresnymi terytoriami i bogactwami; problem apartheidu - który mimo formalnego zniesienia mocno zakorzeniony jest w mentalności Afrykańczyków; choroby, zabobony i wierzenia; przestępczość i nieustanne walki międzyplemienne.
Albiński przybliża nam obyczaje, sposób myślenia i kulturę rdzennych mieszkańców kontynentu. Czyni to po mistrzowsku - oszczędną polszczyzną, z dodatkiem celnie dobranych metafor. Pozorna beznamiętność tej prozy podszyta jest jednak nieustannym napięciem. Wrośnięcie „białego” w przestrzeń zestawione jest z przepytywanie miejscowych (rozmowy kontra wywiady) o przestępczość (handel diamentami, bronią, kobietami, dziećmi, wymuszenia, gwałty). Zachwyt nad bogactwem Czarnego Lądu ściera się z obawami przed jego niebezpieczeństwami, okrucieństwem i ciemnotą (w tym zmagania medycyny z zabobonami i wierzeniami). "Egoistyczny altruizm" białych wolontariuszy przeplatają się z pseudoromantycznymi eskapadami białych w poszukiwaniu najlepszych kadrów.
Autor widział obyczajowe i mentalne przeobrażenia mieszkańców tych ziem.
Trzeba tu mieszkać długo, bardzo długo. […] Nowiny ze świata zbywać cierpkim śmiechem. Działać powoli, z namysłem, pić herbatę z kilkoma wybranymi osobami. Lubić tę herbatę… Kto zadaje pytania, niczego się nie dowie.
Poszczególne części zbioru oscylują kolejno wokół wydarzeń związanych z tytułową pustynią Kalahari, następnie – z miasteczkiem Baluto i wreszcie - Johannesburgiem. Ciekawym zabiegiem jest też wprowadzenie postaci dwóch narratorów – pierwszoosobowy (
porte-parole autora), anonimowy geodeta oraz trzecioosobowy (wnikliwy, ale lakoniczny obserwator otaczającej go rzeczywistości). Obydwaj jedynie rejestrują i przekazują swoje obserwacje, unikając formułowania ocen.
Czasem jednak ironiczny ton, w jaki popada autor, zdradza jego własny stosunek do zbawiennej roli białych, szczególnie misjonarzy. Ileż kpiny jest w opowieści o tym, jak to w imię moralności zwalczali oni… okrągłe chaty: "
Leżenie na matach, w pozycji zgiętej, zachęca do sprośności, uczyli ojcowie. Chrześcijanin powinien mieszkać w prostokątnej chacie i spać wyprostowany w łóżku". Nie pomagała argumentacja, że w okrągłych chatach nie ma kątów, w których mogłyby się zbierać brud i skorpiony.
Wątpliwości natury religijnej miewają podłoże etniczne - czarnoskóra nauczycielka nie może pojąć:
"Dlaczego mamy wierzyć w tych umarłych Włochów? Pietro? Francisko? Augustino? Wszyscy biali! I wszyscy z Italii!"
Niechęć do supremacji białych demonstruje też młode pokolenie:
"M. mówił coś o odkrywaniu plemion i wodospadów, i o sporządzaniu pierwszych, jeszcze niedokładnych map... Xaba, architekt wykształcony w Londynie zerwał się wściekły. Nie było po co nas odkrywać! Wiedzieliśmy, że istniejemy! A nasze rzeki i wodospady zawsze miały swoje nazwy! Po Srebrenicy i Gułagach to my powinniśmy was cywilizować!"
Jeden z rozmówców wskazuje, że biali powinni uczyć się dobrych obyczajów od Afrykanów:
Nie nalega się, nie nastaje, nie przypiera nikogo do muru… Zawsze zostawia się drugiej osobie honorowy odwrót, ale przede wszystkim oszczędza się jej przykrości odmowy, nie zmusza do wymyślania fałszywych wykrętów." Zamiast tego rdzenni mieszkańcy szybko uczą się od swoich byłych ciemiężycieli - choćby propagandy:
Na
wielometrowym malowidle nobliwy pan próbował uchwycić młodą Murzynkę. Widać było, że robi to w celach lubieżnych. Drżąca dziewczyna wyrywała się z okrzykiem grozy, a napis głosił: 'Wystrzegaj się aids'.
Droga do Baluto oraz
Światła Johannesburga przynoszą świetne portrety przyjezdnych, kierujących się własnymiinteresami, traktując rzekomą pomoc w modernizacji i rozwoju Afryki jedynie jako pretekst i usprawiedliwienie obecności na Czarnym Lądzie.
Reportaże Albińskiego zmuszają do weryfikacji naszych wyobrażeń, skłaniają aby spojrzeć na Czarny Ląd obiektywnym okiem, pozbawionym złudzeń i fałszywej mitologii. Poszczególne wydarzenia dotyczą różnorodnych, mniej lub bardziej przygodnych mieszkańców Afryki. Ale nie mniej ważne od owych wydarzeń pozostaje tło: przewijające się postaci, krajobrazy, sugestywnie opisywane barwy i zapachy. Słyszymy brzęczenie komarów napływających falami, nie wiedząc, które zarażą malarią zwykłą, a które tą śmiertelną odmianą - mózgową. Nocą budzi nas ryk hipopotamów, czujemy zapach rozlewisk, na których brzegach krokodyle potrafią zaciągać na dno. Ale mamy też przed oczami barwy pustyni, nieba i bajecznych sukni afrykańskich kobiet. Z buszu przenosimy się do gwarnych miast, po to by zaraz wrócić do opuszczonych wiosek.
Granica między miastem a buszem jest ostra i celowo akcentowana: miasto jest światłem, hotelami (luksusowymi dla „białych”, wytwarzającymi złudne poczucie bezpieczeństwa), niekiedy kakofonicznym karnawałem ulicy z ponętnymi kobietami na czele – wszystko to stanowi substytut „normalności” w europejsko-amerykańskim pojęciu, choć faktycznie przywodzi na myśl raczej marna kopię "zachodniego świata". Miasto jest odgrodzone od dziczy świetlistą linią i ogrodzeniem z siatki. W buszu czai się mrok, z którego skwapliwie należy uciekać. Ten celowy kontrast wskazuje zarazem, jak dalekie od siebie są w rzeczywistości interesy białych i czarnych.
Autor nie ułatwia nam ustalenia, czy przedstawione wydarzenia stanowią autentyczny - choć znakomicie literacko uformowany - zapisem, czy też zamierzoną fikcję, autorska kreację wspaniałej afrykańskiej przestrzeni. Wrażenie to pogłębia fakt, że wiele opowiadań, ze względu na barwny język, wspaniale zarysowane postaci, nagłe zwroty akcji i urwane, zagadkowe zakończenia - do złudzenia przypomina kryminały i powieści sensacyjne (jak choćby opowiadanie o służącym, który ma dokonać zabójstwa na zlecenie swojej Pani w zamian za nagrodę pieniężną i
izibunu - nagrodę cielesną).
Każde z opowiadań trzyma na swój sposób w napięciu: wyścig ojca o życie syna, negocjacje handlowe, w których jesteśmy świadomi podłych intencji obu stron, czy wreszcie praktyki wojenne, tym bardziej szokujące, im oszczędniej opisane:
Przyprowadzali ciężarną kobietę i kilku oficerów zgadywało:
chłopiec czy dziewczynka. Robili przy tym poważne zakłady. Niecierpliwi hazardziści, by rozstrzygnąć zakład, rozcinali jej maczetą brzuch. Ta gra podobno przyszła tutaj z Bośni. Chłodnie, precyzyjnie i rzeczowo...
Ale pomimo, że opowiadania odnoszą się do afrykańskich doświadczeń Albińskiego, maja wymiar uniwersalny. W tytułowym
Kalahari opisał historię
geodety Liwskiego, którego syn, Jan, razem z przyjaciółmi wyruszył
land-roverem na bezkrwawe safari. W sześć dni później geodeta otrzymał
wiadomość nadaną znad zalewu Okavango. Jan zapadł na malarię mózgową i w
każdej chwili mógł umrzeć. Liwski natychmiast wyrusza na ratunek. Kiedy
udaje mu się wreszcie dotrzeć do zagubionego w buszu "Crocodile Camp",
okazuje się, że chłopcu pomógł tajemniczy doktor Szwajcar. Problem w
tym, że nie wszyscy doktora widzieli, a ci, którzy mieli ku temu okazję,
nie potrafią powiedzieć o nim nic konkretnego. Chata, w której miał
mieszkać ze swą żoną, nie istnieje. Liwski postanawia jak najszybciej
przewieźć syna do miasta. Obawia się, że atak malarii może powrócić. Syn
uspokaja go jednak powtarzając: "On mnie znajdzie".
Kalahari można
odczytać jako poruszającą opowieść o Bogu.
Trudno uwierzyć, że zbiór
Kalahari jest debiutem literackim 68-latka. A może właśnie dlatego przemawia z taką mocą, że napisana została z perspektywy człowieka odpowiednio dojrzałego, z dystansu wielu lat po jego powrocie z Afryki? Nie ma w sobie nic z gorączkowych, skrótowych, ale nierzadko egzaltowanych notatek podróżników i reporterów. "Nasz człowiek w Botswanie" (zgodnie z tytułem biografii autorstwa Bartosza Marca) okazał się ponadprzeciętnie przenikliwym obserwatorem afrykańskiej codzienności.