"Zamyka oczy i odmawia bycia tutaj."
"Czuje jakby jednocześnie unosił się nad ziemią i leżał w niej zakopany."
Halibut to przede wszystkim książka o potwornym cierpieniu. Myśl o śmierci, która od lat towarzyszy głównemu bohaterowi, nie pozwala znaleźć ukojenia w żadnym miejscu ani wśród żadnych ludzi. Przytłaczający ciężar myśli i nieustanny niepokój udzielają się czytelnikowi. Pisać o depresji i nie popaść w grafomanię, to nadzwyczajne dokonanie.
"Czy naprawdę każdy człowiek przez całe swoje życie znajduje się na krawędzi samobójstwa i musi przeżyć dzień, wypełniając go grą w karty, oglądaniem telewizji, posiłkami i innymi zajęciami, byle tylko nie stanąć twarzą w twarz z sobą, którego nie ma?"
Jest w tej powieści jakieś podobieństwo do Mojej walki Karla Ovego Knausgårda, w którym autor opisuje niesamowite cierpienie swojej żony Lindy. I jest przytłaczający brak nadziei na ukojenie - jak w znakomitej książce Horace'a McCoya Czyż nie dobija się koni? (i co najmniej równie znakomitym filmie Sydneya Pollaca).
"- Przez jeden dzień spróbuj być prostym człowiekiem.
- To znów jak z pogodą. Pstryknij palcami i zgaśnie słońce."