Wioletta Grzegorzewska
stworzyła powieść bazującą na wydarzeniach z życia Juliana i Marcina
Brzezińskich, ojca i syna. Pierwszy z nich uciekł z transportu do Treblinki
i wrócił do Warszawy, żeby chronić syna, którego odnalazł jako trzynastolatka
działającego w konspiracji. Na siłę, w nieznośnie męczący sposób, nadużywając figur stylistycznych, Autorka wcisnęła w ten krótki zarys fabuły tysiące obowiązkowych tematów: getto, Holocaust, Powstanie Warszawskie, codzienność okupacji i tragedię klęski, walkę o przetrwanie i wspomnienia świata przedwojennego. Przy takiej liczbie wątków musiało skończyć się płycizną...
Obraz okupacyjnej Warszawy miał szansę stać się najlepszą częścią tej opowieści, ale miałam nieodparte wrażenie, że mam do czynienia ze scenografią teatralną. Zestawiając te opisy ze znakomitą Morfiną Twardocha niestety uznałam, że Grzegorzewska nie zdołała ożywić tamtego świata. Mało wiarygodne okazały się także psychologiczne portrety postaci, razi sztuczność dialogów. W efekcie dostajemy książkę wypełnioną drętwymi dialogami, nieumiejętnymi skrótami czasowymi, naiwnym sztafażem historycznym. Losy ocalonego z Zagłady Juliana Brzezińskiego opowiedziała pisarce jego córka urodzona kilka lat po wojnie, ale historia, którą chciała opowiedzieć Autorka miała lepszy potencjał jako dokument aniżeli forma fabularyzowana.