Jak to bywa w dobrym teatrze: mnóstwo wzruszeń, ale i dobrego humoru, poważnej refleksji i zarazem znakomitej odskoczni od codzienności. Może nieco przybija niezmienna aktualność tej sztuki, ale dzięki temu nie jest farsa ani beztroska komedyjka. Jej akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych, ale w dzisiejszej Polsce (i pewnie nie tylko) niewiele się zmieniło...
Casa Valentina to wcale nie jest sztuka o transpłciowości, ale totalna afirmacja inności i umiejętności
życia w zgodzie z sobą. Podobno "Casa Valentina" istniała naprawdę, podobnie jak prototypy postaci grających w tej sztuce. Był to azyl, w którym spragnieni swobody mężczyźni mogli przynajmniej w czasie weekendu dać upust swemu pragnieniu, aby włożyć piękną sukienkę, szpilki i peruki, użyć dobrej szminki, przyprawić sobie sztuczne rzęsy. Czarować i oddychać pełną piersią. Pozostając hetero - cieszyć się kobiecą stroną swojej natury.
Sama nie wiem, czy ciekawsze były obserwowane przebieranki - kiedy można było z zachwytem obserwować totalną metamorfozę Cezarego Żaka, Witolda Dębickiego, Rafała Mohra, czy Macieja Kosmali - czy też właśnie postaci "kobiet", o których wiemy, że są jedynie przebranymi facetami, ale które od początku występują w swoim żeńskim wcieleniu, pozwalając docenić kunszt aktorów. Ruchy rąk, chód, sposób siadania - coś niebywałego! Żadnego tandetnego przerysowania! Żadnego przesadzonego wyginania i kręcenia pupą. Po prostu pełne seksapilu kobiety, świadome swojego wdzięku, ale jednak stonowane w sposobie bycia, wtapiające się w tłum innych kobiet.
Nie chodzi tu tylko o wygłup, jak w Pół żartem, pół serio. Nie można dać się zwieść komicznemu początkowi sztuki - szybko zmienia się ona w pełnokrwisty dramat. Bo też uczestnikami tych weekendowych zjazdów są faceci z krwi i kości, w cywilu pełniący funkcje wojskowego, sędziego, nauczyciela, adwokata. Azyl jest im potrzebny, bo dekonspiracja groziłaby co najmniej kompromitacją, być może załamaniem się kariery zawodowej i rozpadem życia rodzinnego, a w latach 60. w USA wchodziły w grę także różne paragrafy skutkujące wyrokami.
Oszałamia swoboda gry, poczucie
humoru i dystansem do siebie, jaki reprezentuje ta - bądź co bądź gwiazdorska - obsada: Piotr Borowski, Witold Dębicki, Maciej
Kosmala, Mirosław Kropielnicki, Piotr Machalica, Rafał Mohr (tytułowa rola Valentiny) i królujący na scenie od samego (dość farsowego) początku, Cezary Żak. Rafał Mohr ma już za sobą podobne przeobrażenia sceniczne, ale w tej sztuce pięknie pokazuje, jak "żeńska" część jego osobowości zaczyna dominować i wyniszczać - nie tylko męską jego postać (George), ale także całe jego życie i związek z tolerancyjną i wspierającą żoną (w tej roli Maria Seweryn).
Wspaniałe kostiumy do tego przedstawienia zaprojektowała Dorota Roqueplo. Nie bez znaczenia jest także rewelacyjny dobór muzyki, bezbłędnie wprowadzający w klimat lat 60. Nie zawodzi jak zwykle zmysł społeczny Krystyny Jandy i znakomita reżyseria Macieja Kowalewskiego, którego przedstawienia zawsze chce się oglądać: są na tyle zabawne, żeby ściągać tłumy i na tyle inteligentne i zaangażowane, żeby tych tłumów nie zostawić z rozrywkowym popcornem.