Dzidzia
Okrutnie oberwało się Sylwii Chutnik za tę książkę: że okrutna, niepotrzebnie wulgarna, że w jednym rzędzie stawia wielka naszą martyrologie z martyrologią matek Polek, itd w ten deseń.
Tymczasem natężenie brutalności, bólu, głupoty i bezwzględności jest w Dzidzi tak duże,
że osuwa się w groteskę i surrealizm. Nieprawdopodobna dawka ironii, wpisana w tekst
powieści już na poziomie konstrukcji zdania.
Odważnie można porównać Dzidzię do innych przykładów pisania o ludzkim cierpieniu w
naturalistyczny, obrazoburczy sposób (Reymont, Zola,
Faulkner, Jelinek, Coetzee) - historia poniżenia, ciągłego
upokarzania i zabiegania o choćby odrobinę tolerancji dla własnej
ułomności.
Tytułowa Dzidzia to Polska, więc nie mogło zabraknąć wątków nawiązujących do historii - w tym motywu powstania warszawskiego, które często powraca w twórczości Sylwii Chutnik (Kieszonkowy atlas kobiet, Nie pytaj o Polskę). Zatem Warszawa to "miasto zbudowane z trupów, na trupach. Dzieciaki pognane z motyką na słońce, przecież ciała swoje gubiły po drodze. Matek nie słuchały, na powstanie leciały i tylko potem leżały w szpitalu albo pod gruzami".
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do nadmiernej łopatologii, bo symboli tam żadnych nie ma - wszystko wyłożone jest dla najprostszego czytelnika. I choć książka jest wielkim krzykiem buntu przeciwko wojnie, pojęciom grzechu i kary, zimnej mechanice Państwa, patriarchatowi, hipokryzji polskiego katolicyzmu, antysemityzmowi zobojętnieniu, właściwie wszystkim i wszystkiemu - to niektórym trudno będzie ją zaliczyć do literatury pięknej. Może raczej coś w rodzaju długiego, wykrzyczanego felietonu?
Podpisałabym się jednak po każdym słowem, a Wielka Improwizacja podoba mi się bardziej niż ta "wywieszczona". Jak pisze słusznie Agnieszka Wolny-Hamkało "Dzidzia to rozpaczliwy apel o Polskę, która wreszcie otrząsnęłaby się z
trupów, win i kar. Niechże będzie normalnie."