wtorek, 2 grudnia 2014

James Hillman "Kod duszy"




James Hillman, analityk jungowski i autor Kinds of Power poddał już wiele lat temu w wątpliwość założenia psychologii zachodniej, używając terminu „dusza” w rozprawie o psyche. Dzieło Hillman’a na temat duszy, ubrane w prostsze słowa przez jego protegowanego, autora bestsellerów Thomasa Moore’a, rozbudziło wyobraźnię czytelników ideą, że jesteśmy o wiele bardziej podatni na wpływy z zewnątrz, niż nam się wydaje.

Tym razem Hillman rozważa, czy istnieje kod dla naszych dusz, coś w rodzaju DNA przeznaczenia? Tak postawione pytanie zmusiło go do przyjrzenia się życiu wielu znanych osób: aktorki Judy Garland, naukowca Charlesa Darwina, przemysłowca Henry'ego Forda, muzyków Kurta Cobaina i Tiny Turner oraz wielu, wielu innych. Ludzi szukających „czegoś” - czegoś, co ich napędzało i sprawiło, że tak nie inaczej żyli.

Używając słów z Opowieści Era Platona, Hillman wskazuje, że nasze urojone poczucie życia lub powołania kieruje nami niczym siedzący w nas dajmon lub siła. Hillman przyjmuje, że ​​tak, jak majestatyczny dąb jest osadzony w żołędzi, tak każda osoba nosi w sobie aktywne jądro prawdy, swoich przyszłych dokonań i przeżyć. Nie każdemu jednak dane jest trafić na właściwy grunt, spotkać w swoim życiu wspaniałych rodziców, nauczycieli, mentorów. W imię norm społecznych to jądro zostaje często zadeptane, utemperowane, farmakologicznie stłumione (słynne jungowskie "Bogowie stali się [dziś] chorobami") lub po prostu w porę niedostrzeżone - nawet przez nas samych.

Niby nic nowego - dyskusja o tym, czy natura, czy środowisko (kultura) jest obecna w psychologii od dziesiątków lat, ale Hillman postrzega owo jądro, postać dajmona (geniusza), czy też swoiście pojmowanej duszy, jako czynnik trzeci, którego nie ma ani w biologicznym DNA, ani tym bardziej w otoczeniu. Sięga zatem do greckiego pojmowania pewnej niewidzialnej siły przewodniej kierującej naszym życiem. To dajmon, jak twierdzi Hillman, ciągnie nas w kierunku przeznaczenia.

Idea obrazu duszy ma długą historię w większości kultur, ale współczesna psychologia i psychiatria całkowicie ją ignorują, zdaniem Hillmana - niesłusznie. Obraz, charakter, los, geniusz, powołanie, dajmon, dusza, przeznaczenie - to oczywiście wielkie słowa i dlatego boimy się ich używać, tym bardziej, że zawłaszczone zostały przez różne religie. W efekcie współczesna psychologia rozkłada każdego z nas na części pierwsze, swoistą układankę cech osobowości, typów i kompleksów.

Problem nie dotyczy jedynie psychologii. Hillman genialnie wskazuje na czynnik, który określa mianem sofizmatu rodzicielskiego. Jest ono m.in. źródłem przekonania, że jesteśmy tacy, jakimi byli nasi rodzice. Tymczasem dzieciństwo najlepiej byłoby postrzegać w kategoriach pewnego ogólnego obrazu, z którym się rodzimy, wchodzącego w kontakt ze środowiskiem, w którym przyszło nam żyć. Niesforność, napady złości, dziwne obsesje dziecka powinny być postrzegane w tym właśnie kontekście. To dajmon walczy o swoje prawo ujawnienia - nie próbujmy go „poprawiać” w drodze terapii.

Zresztą rodzina, do której "trafiamy", dobór naszych rodziców, nie jest - zdaniem Hillmana - dziełem przypadku: dajmon wybrał jajo i nasienie, a także ich nosicieli, zwanych rodzicami. Tym sposobem Hillman objaśnia przedziwne krótkotrwałe związki rodzicielskie, samotne rodzicielstwo i inne przypadki, w których zawodzi powszechne rozumienie rodziny - szybkie zapłodnienia, nagłe dezercje, niezrozumiałe decyzje - znajdują uzasadnienie w czymś znacznie ważniejszym i silniejszym niż prost ludzka miłość, czy zauroczenie.

Wychowani w takiej a nie innej kulturze na pewno możemy mieć problem z przyjęciem tych tez - ostatecznie sprowadzają nasze związki i rodzicielstwo do poziomu absolutnie instrumentalnego. Pisząc o przodkach, Hillman podkreśla, że przekonanie, że to rodzice kształtują naszą przyszłość i nasz świat jest tylko przejawem tzw. sofizmatu "konkretności nie na miejscu" (z ang. misplaced concretness), czyli myleniu konkretów z abstrakcjami. W praktyce przejawia się to w nakładaniu obrazu rodziców na obrazy bogów i na odwrót: potężne formatywne moce i tajemnice przydawane takim abstrakcjom, jak Bóg Nieba i Bóg Ziemi, stają się konkretnymi matkami i ojcami, podczas gdy matki i ojcowie ulegają ubóstwieniu. Ci sami ojcowie i matki, którym dziecko prawie dosłownie "spada z nieba na kolana".

Hillman na tym nie poprzestaje. Zapewnia, że świat jest w stanie zapewnić nam wszystko, jeśli tylko będziemy trzymać się drogi obranej przez własnego dajmona. Piękne przykłady jakie podaje Hillman dotyczą tego, czego nauczyć nas może natura - chociażby kreatywności właściwej zwierzętom: wilga nie widzi wszak gałęzi, tylko okazję by usiąść, kot nie widzi pudełka, lecz okazję do schowania się i obserwowania świata z ukrycia. Tymczasem my sami wiele robimy, aby pozbawić dzieci owej świeżości spojrzenia...

Ale siła dajmona bywa drogą złowieszczą - rozdział „złe nasienie” wskazuje (na przykładzie - a jakże - Hitlera), że zło w czystej postaci także bywa zgodne z owym mitycznym zamysłem, tkwiącym w jądrze każdego z nas. Dlatego Hillman próbuje odróżnić fatum, ślepy los, od współistnienia naszego dajmona z osobowością noszącego go człowieka. Osobowością, która władna jest stawiać opór i piętrzyć wątpliwości, aby nie podążyć za huldrą, która wabi nas z głębi ośnieżonego lasu.

Po spędzeniu książki na przyglądaniu się życiu sławnego Hillman podnosi kwestię mierności, pospolitości, przeciętności. Czy dajmon - geniusz! - może być przeciętny? Hillman odpowiada negatywnie: nie ma dusz miernych, nawet prosty człowiek, może mieć "piękną duszę", "głębie uczuć", "prostotę dziecka" - a to wszystko nosi znamiona niezwykłości.

Hillamn, jako uczeń Junga, przekonany jest, że odkrycie własnego dajmona to najważniejsze nasze życiowe zadanie. Ważne jest uświadomienie sobie, że dajmon istnieć może jedynie w twoim własnym umyśle. Nie da się fizycznie doświadczać jego obecności, długo wydaje się zatem jedynie własnymi myślami. Dopiero z czasem zyskuje swój własny charakter. (Dzieci posiadające „niewidzialnych przyjaciół” są zwykle bardziej rozwinięte w zdolnościach werbalnych i socjalnych. Przyjaciele tacy często pomagają dzieciom przystosowywać się do nowych sytuacji życiowych, zwiększając ich pewność siebie. Osobowości wyimaginowanych przyjaciół są najczęściej przeciwieństwem osobowości dzieci, np. gdy dziecko jest wstydliwe, jego wymyślony przyjaciel jest otwarty. Jest to kolejny przykład ukrytych elementów naszych własnych osobowości).

Hillman nie jest zaskoczony, że ludzie, których nazywamy „gwiazdami”, często uważają życie za trudne i bolesne. Obraz własny, jaki daje im opinia publiczna, jest bowiem złudzeniem i nieuchronnie prowadzi do tragicznych upadków na ziemię. Tymczasem koleje naszego życia mogą nie być tak ekstremalne, jak w przypadku celebrytów, ale mogą mieć wspaniały, pozytywny wymiar. Wiele zależy od charakteru, dla objaśnienia roli którego Hillman stosuje porównanie do „listu, jaki żołnierz otrzymuje w przeddzień bitwy, z planami nakreślonymi w namiocie generała”. Życie pozostaje naszym wielkim dziełem.

Ze zrozumieniem odnosi się natomiast do potrzeby kamuflażu, a nawet konfabulacji znanych ludzi. Przytacza słowa Marks Twaina "Im robię się starszy, tym lepiej pamiętam rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły". W tym kontekście praca biografów - choć schlebia naszej próżności a z drugiej strony ciekawości (wścibstwu?) - może być postrzegana jako wyjątkowo bezduszna i opresyjna.

Wiele elementów tej książki sprawia wrażenie nadmiernie egzaltowanych, ale bywają i takie, które zachwycają nowością spojrzenia. Jak choćby zagadnienie samotności: momenty przygnębienia i zniechęcenia, fale intensywnej samotności obecnej w sercu kobiet w depresji poporodowej, małżonków po zakończonym procesie rozwodowym, lub śmierci partnera. Dusza wycofuje się wówczas i pogrąża w samotnej żałobie. Maleńkie ukłucia samotności czujemy czasem nawet w trakcie świętowania urodzin lub sukcesów w gronie znajomych. Tradycyjna psychologia widzi w nich rodzaj kompensacyjnego spadku nastroju po wspięciu się na kolejny szczyt. Naturalnej i nieuchronnej reakcji. A przecież czujemy się wtedy osobliwie zdepersonalizowani, oddaleni od otaczającej nas rzeczywistości, trochę, jak na wygnaniu. No właśnie - samotni.

Teorie filozoficzne i psychologia próbują ten stan objaśnić, literatura - opisać, farmakologia - zaleczyć, psychiatria - zaprzeczyć ich realności. Ale czy można te stany zrzucić tak po prostu na nieustanny pośpiech charakteryzujący życie w wielkim mieście, bezosobowy charakter wykonywanej pracy, powszechne zjawisko anomii i dezorientacji jednostki? Oczywiście czujemy się niepewni i wyizolowani z powodu takiego a innego systemu ekonomiczno-przemysłowego, w którym okazujemy się być tylko liczbą w świecie opartym na zasadach bezwzględnego konsumpcjonizmu, pozbawionym poczucia wspólnoty z innymi. W takim ujęciu socjologia, psychologia a nawet filozofia, sprzyjają procesowi wiktymizacji (jesteśmy pokrzywdzeni przez los, jesteśmy ofiarami niewłaściwego stylu życia, którego jednak nie możemy gruntownie zmienić). W takim zapętleniu nagle okazuje się, że problem dotyczy wszystkich, a więc nikt z nas nie powinien się czuć samotny. W ostateczności życie w komunie, rodzinie, aktywność społeczna etc. rozwiąże nasz problem, a odpowiedni poziom zaangażowania społecznego dostarczy nam dodatkowego bonusa w postaci poczucia "przydatności społecznej". Odbierajmy więc telefony, zwróćmy się o pomoc do lekarza. Nie bądźmy samotni, a wyleczymy się z samotności.

Teologia moralna (Zachodu) jest jeszcze bardziej bezwzględna: samotność człowieka to wynik grzechu pierworodnego, wygnania z raju, odseparowania od Boga, utraty Jego miłości i postrzegania. Samotność w tym ujęciu ma się stać naszą szansą - uciszymy wreszcie głos Boga i Jego wezwanie. Płacąc za grzech możemy też go odkupić, nawrócić się, więc uczucie samotności jest tyleż karą, co daje perspektywę zbawienia. (Teologia moralna Wschodu operuje koncepcją karmy, w pewnym sensie bardzo podobnie sytuując poczucie osamotnienia a kategorii grzechu.)

Nieco bardziej urokliwy na tym tle zdaje się egzystencjalizm - cierpienie znajdujące swoje źródło w poczuciu samotności jest przecież podstawowym elementem ludzkiej egzystencji, w którą jesteśmy wszak rzuceni (Heidegger, Camus). Hillman w żadnym razie nie jest egzystencjalistą, ale warto może wskazać, że pewne wątki egzystencjalne są mu bliskie. Egzystencja człowieka jest wszak formowana przez innych ludzi, przez co jednostka traci część swojej autentyczności. Przypisane człowiekowi pewne role społeczne sprawiają, że zapomina on o swojej wyjątkowości, a swoje istnienie rozpoznaje w momencie, gdy jakieś przeżycie emocjonalne uzmysłowi mu obcość innych bytów. Wolność wewnętrzna pozostaje jednak stale zagrożona urzeczowieniem i utratą autentyczności, co powoduje wewnętrzne rozdarcie i podatność na lęki. Jednak odmiennie niż u Hillmana, egzystencjalista to jednostka indywidualna nie pokładająca nadziei w żadnych siłach wyższych, w pełni odpowiadająca za swój los. Wolność dla niej nie jest sensem, a jedynie wyborem. Nie ma tu z góry określonej ludzkiej (ogólnoludzkiej, ani indywidualnej) natury. Życie to nasz osobisty projekt, w którym zmagamy się z poczuciem bezsensu i absurdu. Samotność wymaga heroicznego wysiłku, który pomógłby ją przekształcić w indywidualna siłę.

W odróżnieniu od wszystkich wspomnianych prądów myślowych i religii, Hillman odrzuca możliwość utożsamienia uczucia (poczucia) samotności i osamotnienia w sensie dosłownym. Tym samym wskazuje na niemożność zaradzenia jej poprzez tak banalne zabiegi, jak okazywanie żalu za grzechy, uczestnictwo w sesjach terapeutycznych (najlepiej grupowych) czy heroiczne wysiłki ukierunkowane na samodzielne tworzenie projektu pod nazwą "życie". Uważa samotność za coś, co przychodzi i odchodzi, jest od nas (i naszych wysiłków) niezależne i nade wszystko - nie jest złem.

Nostalgia, smutek, cisza, tęsknota, marzenia za "czymś innym" - wymagają skupienia i wyciszenia, a nie środków zaradczych. Desperackie poszukiwanie drogi wyjścia z rozpaczy, zazwyczaj dodatkowo ją pogłębiają. Hillman owej nostalgicznej tęsknocie dostrzega niejasne poczucie wygnania z miejsca, które niegdyś było właściwe danej osobie

Nie oznacza to, że Hillman lekceważy ów problem samotności. Wskazuje nawet, że w USA każdego roku więcej dzieci i nastolatków umiera na skutek samobójstwa niż w powodu raka, AIDS, wad wrodzonych, grypy, chorób serca i zapalenia płuc razem wziętych.

Wielką wagę autor przywiązuje do intuicji, którą definiuje jako "czyste, jasne, szybkie i pełne zrozumienie, pojęcie istotny danej rzeczy", coś co wymyka się procesom racjonalnym i emocjonalnym, choć zarazem z nich czerpie. Jest to wiedza bezpośrednia i niezapośredniczona, wymagająca "błyskawicznego dopasowania do siebie szeregu poszczególnych danych i uchwycenia całej ich złożonej istoty w jednym przebłysku myślowym". W ślad za Jungiem, Hillman zalicza intuicję do czterech podstawowych funkcji psychologicznych (wraz z myśleniem, czuciem, doznawaniem).

Nic dziwnego, że proces szkolnego nauczania, pozbawiony zarówno świeżości dziecięcego spojrzenia, jak i szacunku dla intuicji, Hillman mocno krytykuje, wspierając się ponadto opiniami wielu sławnych ludzi, mających do szkolnego nauczania stosunek - powiedzmy - ambiwalentny. Thomas Mann nazywał szkołę wprost instytucją "pogrążoną w marazmie i stagnacji, kompletnie nieinspirującą"; Richard Feynman nazwał ją "intelektualną pustynią", a plejada znanych osób, które miały problemy z nauka lub egzaminami ciągnie się bez końca! Może zamiast mówić "Nie dawał sobie rady w szkole", powinniśmy raczej twierdzić "Udało mu się ochronić od szkoły" - sugeruje Hillman.

W ostatnich słowach książki Hillman zapewnia, ze jego teoria pomyślana jest tak, aby inspirować i rewolucjonizować, ale także ekscytować i wzbudzać ożywcze przywiązanie do  swojego głównego tematu: subiektywnej i osobistej autobiografii, do sposobu, w jaki wyobrażamy sobie nasze życie. To, jak je sobie wyobrażamy, ma bowiem ogromny wpływ na to, jak wychowujemy swoje dzieci, jak podchodzimy do symptomów i zaburzeń wieku dorastania, na poczucie naszej indywidualności w demokracji, na rozumienie osobliwości związanych z procesem starzenia się oraz na to, jak radzimy sobie z nieuchronnością śmierci. Ma to także ogromny wpływ na to, jak wykonujemy zawody związane z edukacją, psychoterapią, pisaniem biografii oraz na nasze życie jako obywateli.