Naomi Klein urodziła się w 1970 r. w Montrealu i ukończyła anglistykę i
filozofię na uniwersytecie w Toronto. Pochodzi z rodziny o lewicowych
tradycjach. Jej dziadek był animatorem u Disneya wyrzuconym z pracy za
próbę założenia związku zawodowego. Jej matka jest feministyczną
działaczką wojującą z pornografią (w 1980 r. nakręciła
antypornograficzny film This Is Not A Love Story). W młodości Klein
buntowała się przeciwko radykalnym poglądom swoich rodziców i odcinając się od nich
manifestacyjnie pasjonowała się konsumpcyjną kulturą, nosząc wyłącznie
markowe ubrania z logo znanych firm. Seria problemów osobistych, m.in.
ciężka choroba matki, skłoniła ją na studiach do przemyślenia swoich
poglądów.
Już na studiach zaczęła pisywać teksty do czasopism jako wolny strzelec. Jej książkowy debiut No logo stał się od razu międzynarodowym bestsellerem (tłumaczenie na 25 języków), wielokrotnie nagradzanym. Stypendium w London School of Economics i studia w Argentynie (mechanizmy działania tamtejszej demokracji) pozwoliły jej na rozwinięcie warsztatu i tworzenie komentarzy do wielu czasopism (np. Guardian, The Nation).
Książka określana mianem "Biblii alterglobalistów" powstała w czasach, gdy pojęcie "anty-" ani "alterglobalizmu" jeszcze nie istniało. Jednak w momencie jej premiery w 1999 roku antyglobaliści po raz pierwszy odbyli masową demonstrację (obrady Światowej Organizacji Handlu w Seattle). Warto dodać, ze pierwsze wydanie opatrzone było jeszcze podtytułem (zarzuconym w późniejszych wydaniach) "Solutions for a sold planet" i było nawiązaniem do równie optymistycznej i co skazanej na klęskę kampanii IBM z 1994 roku "Rozwiązania dla naszej małej planety" ("Solutions for a small planet")*.
Już na studiach zaczęła pisywać teksty do czasopism jako wolny strzelec. Jej książkowy debiut No logo stał się od razu międzynarodowym bestsellerem (tłumaczenie na 25 języków), wielokrotnie nagradzanym. Stypendium w London School of Economics i studia w Argentynie (mechanizmy działania tamtejszej demokracji) pozwoliły jej na rozwinięcie warsztatu i tworzenie komentarzy do wielu czasopism (np. Guardian, The Nation).
Książka określana mianem "Biblii alterglobalistów" powstała w czasach, gdy pojęcie "anty-" ani "alterglobalizmu" jeszcze nie istniało. Jednak w momencie jej premiery w 1999 roku antyglobaliści po raz pierwszy odbyli masową demonstrację (obrady Światowej Organizacji Handlu w Seattle). Warto dodać, ze pierwsze wydanie opatrzone było jeszcze podtytułem (zarzuconym w późniejszych wydaniach) "Solutions for a sold planet" i było nawiązaniem do równie optymistycznej i co skazanej na klęskę kampanii IBM z 1994 roku "Rozwiązania dla naszej małej planety" ("Solutions for a small planet")*.
Niewątpliwie No logo stała się intelektualnym manifestem ruchów antyglobalistycznych, jednak z tą przewagą, że autorka uniknęła skrajności, w jaką lubią popadać "ewangeliści gospodarki". W odróżnieniu od licznych popularnonaukowych opracowań, książka nie epatuje liczbami i wykresami, nie tracąc jednak nic z obiektywizmu. Naomi Klein pilnuje, aby każdą tezę poprzeć solidnymi argumentami i danymi, nie robiąc z niej jednak lekcji
ekonomii, zachowując osobisty stosunek do przedstawianych faktów.
Książka podzielona jest na trzy części. "No space" traktuje o zawłaszczaniu przestrzeni publicznej przez podmioty komercyjne, "no choice" poświęcono problemowi iluzji konsumenckiej wolności wyboru (cóż to za wybór między cola a pepsi?) i wreszcie - najbardziej chyba przygnębiająca "no jobs", o permanentnym wzroście bezrobocia w świecie nieustannego wzrostu gospodarczego.
Klein brutalnie pisze, że "Trzeci Świat zawsze istniał ku wygodzie Pierwszego" i stosunkowo nowym zjawiskiem stały się "międzykontynentalne śledztwa" w poszukiwaniu źródeł informacji o powstawaniu markowych towarów. Swego czasu Londyn stał się widownią procesu o "McZniesławienie" (McLibel Trial), w którym dwójce brytyjskich działaczy ochrony środowiska udało się obrócić wytoczoną im przez McDonald’s sprawę w globalny cyberpręgierz. Shell Oil naraził się na protesty po egzekucji Kena Saro-Wiwy (nigeryjski pisarz otwarcie występujący przeciw koncernowi). Z kolei David Ogilvy (założyciel znanej agencji reklamowej Ogilvy&Mother) prywatnie nienawidzi billboardów, które na emeryturze... chciałby dewastować.
Współczesny sponsoring to znacznie bardziej skomplikowana operacja niż prosta transakcja opierająca się na dychotomicznym podziale na kupca i sprzedającego – mówienie o tym, kto kupił, a kto sprzedał jest anachroniczne. Ludzie są marką, marka jest kulturą, relacja między Jordanem a Nikiem jest bliższa co-brandingowi, Spice Girls dzisiaj reklamują Pepsi a jutro zaczną sprzedawać spice-colę…
A dlaczego "no space"? Symbolem stało się pytanie Naomi Klein o choćby jeden kąt świata, którego nie spenetrowała Lonely Planet... Interwały wolności i zaułki niesponsorowanej przestrzeni kurczą się wraz z postępem prywatyzacji, wciskającej się w najmniejsze szczeliny życia publicznego. "Wolni jak ptaki" deskorolkarze podpisują kontrakty z Vans, a uliczny hokej wspiera reklamy piwa. Wells Fargo sponsoruje projekty rozwoju dzielnic nędzy, otwarte festiwale zostały zakazane a ich miejsce zajmują coraz częściej wielkie komercyjne imprezy: Tribal Gathering reklamuje się jako „wyzwanie rzucone przez naszą kosmiczna kontrkulturę w twarz establishmentowi i imperium zła miernych klubów, komercjalizacji i pełzającego kapitalizmu wielkich korporacji”, podczas którego jednak organizatorzy regularnie konfiskują wnisione na teren koncertu butelki z wodą mineralną, nie bacząc na to, że główną przyczyną zgonów na tego typu imprezach jest odwodnienie.
Klein brutalnie pisze, że "Trzeci Świat zawsze istniał ku wygodzie Pierwszego" i stosunkowo nowym zjawiskiem stały się "międzykontynentalne śledztwa" w poszukiwaniu źródeł informacji o powstawaniu markowych towarów. Swego czasu Londyn stał się widownią procesu o "McZniesławienie" (McLibel Trial), w którym dwójce brytyjskich działaczy ochrony środowiska udało się obrócić wytoczoną im przez McDonald’s sprawę w globalny cyberpręgierz. Shell Oil naraził się na protesty po egzekucji Kena Saro-Wiwy (nigeryjski pisarz otwarcie występujący przeciw koncernowi). Z kolei David Ogilvy (założyciel znanej agencji reklamowej Ogilvy&Mother) prywatnie nienawidzi billboardów, które na emeryturze... chciałby dewastować.
Wielkie marki otwarcie deklarują, że produkowanie towarów to margines
ich działalności – dzięki wygranej wojnie o liberalizację handlu i reformę
ustawodawstwa pracy są w stanie przerzucić wytwarzanie swoich towarów na
kontrahentów w innych częściach świata. Sprzyja temu globalizacja znaków towarowych: wg Ellen Lupton i J. Abbotta Millera, historyków i teoretyków
towaroznawstwa, w latach 80. XIX w. logo projektowano w ten sposób, aby
zapewniało wrażenie familiarności i swojskości, co miało służyć
zneutralizowaniu niepokojącej anonimowości towarów i procesu ich sprzedaży,
w tym stosowania gotowych opakowań i produkcji taśmowej. Stąd popularność takich nazw, jak Uncle Ben,
Ciotka Jemima, Doktor Brown, Old Grand-Dad. Nawet GM w swoich reklamach stosowało storytelling, opowiadająć nie tyle o samochodach, co o ludziach, którzy je prowadzą: kaznodziei, aptekarzu,
lekarzu wiejskim i którzy dzięki wiernemu pojazdowi „docierają do umierającego w
ostatniej chwili”.
Prawdziwa mania rynkowej
wartości marki narodziła się w latach 80. XX w. – Philipp Morris zapłacił wówczas 12,6 mld dolarów za markę Kreft (6 x tyle
ile firma warta była na papierze). Davi Lubars, szef agencji reklamowej Omnicom Group, w taki oto sposób wyjaśniał
podstawową zasadę, którą kieruje się natrętny przemysł reklamowy: "konsumenci są jak
karaluchy, spryskujesz ich i spryskujesz a oni natychmiast się uodparniają".
Reklama staje się nie tylko wszechobecna, ale ma oddziaływać na różne zmysły: Dżin Gordon’s spryskuje sale kinowe zapachem jagód z
jałowca, Calvin Klein – paski papieru z perfumami CK Be, naklejane na koperty ze
sprzedawanymi przez Ticketmaster biletami na koncerty, w Skandynawii – darmowe
rozmowy telefoniczne przerywane są reklamami; nalepki na owocach reklamują
seriale komediowe; reklamy płyt z muzyką pop można znaleźć na pojemniczkach z jedzeniem na
wynos; reklamy filmów o Batmanie rzutowane są na chodniki i na niebo. Trudno się oprzeć urokowi, niektórych kampanii (spójrz na film z 50. urodzin Intela i zjawiskowego pokazu dronów). Firma Mattel pomalowała jedną całą ulicę w Salfordzie na wściekły różowy kolor z okazji Różowego Miesiąca Barbie.
Najdłużej
kontynuowaną pojedynczą kampanią w historii reklamy była seria z Marlboro Man (prowadzona od 1954 roku). Kryzys nastąpił dopiero w czasach walki z zachorowaniami na raka (Facet Marlboro stał się jaskrawym antyprzykładem palenia, choć przez lata obecności w reklamach zapewnił
firmie miliardowe przychody). Co ciekawe ta postać narodziła się w latach 50.XX w., gdy odświeżenia
wizerunku marki podjął się słynny Leo Burnett, zobowiązany do całkowitej
zmiany grupy docelowej papierosów Marlboro (wówczas jeszcze typowo kobiecej
marki). Postać silnego faceta z południa na tle górskiego krajobrazu okazała się
starzałem w dziesiątkę i na dobre weszła do masowej wyobraźni. Dobra passa
trwała do lat 90., gdy kowboja spotkał pierwszy cios. Jeden z aktorów
wcielających się w rolę Marlboro Mana, Wayne Mclaren, zachorował na raka płuc i
z gwiazdy tytoniowego koncernu stał się gorącym przeciwnikiem palenia.
McLaren
zmarł w 1992 r., a w trzy lata później ten sam los spotkał innego kowboja z
reklamy, Davida McLeana. Kampania trwająca blisko pół wieku została ostatecznie zakończona w
1999 r. po śmierci trzeciego Marlboro Mana – Dicka Hammera. (https://admonkey.pl/kultowe-kampanie-marlboro-man-ostrzega-przed-paleniem/)
Ale używki wcale nie odpuszczają. Absolut stawia na abstrakcyjność – w reklamach nie ma
produktu tylko miejsce na niego: treść intelektualna w Harper’s, futurystyczna
w Wired, alternatywna w Spin, dumna i wesoła w Out lub „absolutna rozkładówka”
w Playboyu. Saturn wychynął z niebytu, gdy 1990 r. GM wypuścił
samochód zbudowany "nie ze stali i gumy, ale z duchowości New Age i feminizmu
lat 70. XX w." (auto na weekendowe zjazdy rodzinne). Jeszcze inny guru rynku reklamowego - Scott Bedburyy – prezes marketingu Starbucks, który wcześniej
pracował dla Nike’a – podkreśla, że w obu firmach stawiał na doświadczenia, nadawanie rangi
temu, co robisz, emocjonalnego stosunku, jaki ludzie mają do sportu, sprawności
fizycznej, swojej pracy, zadań, przyjaźni. Levis stopniowo tracił pozycję, kiedy okazało się, że nie potrafi znaleźć sposobu
"wzniesienia się ponad produkt i przekształcenia w samodzielnie występujące
znaczenie".
Cała idea współczesnej reklamy zawiera się bowiem w tym, że marka X to nie produkt, ale sposób na życie, światopogląd,
zespół wartości, wizja, idea. W takim ujęciu, szef marketingu musi być zdolny do kreowania podobnych wizji, jak „szaman najkowy”, którego misją jest „zachowanie magii sportu”, „podnoszenie
jakości życia poprzez sport i kulturę fizyczną”. Bo skoro marka nie jest produktem, to może być wszystkim czym
zechcesz! Produkty Hilfigera produkują zewnętrzne firmy: bielizna – Jockey Int., dżinsy – Pepe
Jeans London, koszulki – Oxford Industries, buty – Stride Rite Corp. Sam Tommy
Hlifiger nie produkuje kompletnie nic - jest specem od doklejania metek.
Kolejne szaleństwo to konwergencja marek: Caterpillar (znany z produkcji traktorów i kompletnej rozwałki), w pewnym momencie otworzył linie produkcji plecaków, butów, czapek i "jeden postindustrialny bóg
wie czego jeszcze". Rzecz jasna postanowili to szybko wykorzystać menedżerowie poszukujący sponsorów: "skoro krokodyl jest symbolem Lacoste, to dlaczego firma nie miałaby się
zająć krokodylami" (Silvino Gomes, dyrektor działu promocji lizbońskiego ZOO
o programie współpracy ze sponsorami korporacyjnymi, 1998 r.).
Baby Gap i Baby Newborn postawiły sobie za cel wpojenie świadomość marki w
najmłodszych. O ile do końca lat 70. XX w. raczej ukrywano metkę za kołnierzem (logotypy pojawiały się ew. na ciuchach dla bogaczy uprawiających
golfa), to pod koniec lat 70. wszystko "wyskoczyło na ulice". Nie chodziło już tylko o metkowanie odzieży i przedmiotów codziennego użytku, ale całej kultury (w tym wydarzeń kulturalnych
i sportowych). Kultura służyła zaś podniesieniu wartości marki.
Współczesna ekspansja kulturowa brandingu pozostawiła daleko w
tyle tradycyjny korporacyjny sponsoring, rozumiany jako klasyczny układ, w
którym firma daje pieniądze na
dofinansowanie określonej imprezy w zamian za umieszczenie logo na
transparencie (bannerze) lub w programie. Mamy raczej do czynienia z metodą
frontalnego metkowania w odniesieniu do pejzażu miasta,
muzyki, sztuki, filmu, lokalnych imprez, czasopism ilustrowanych, sportu i
edukacji. Owa strategia czyni z logo ośrodek wszystkiego, czego się tylko ono
tknie – nie jako dodatek lecz główną atrakcję.
Celem reklamy i sponsoringu zawsze było utożsamienie
produktu, drogą skojarzeń, z pozytywnym przeżyciem kulturalnym czy społecznym.
Nowym zjawiskiem od lat 90. XX w. stała się jednak coraz wyraźniejsza tendencja w kierunku
wyjmowania owych asocjacji z dziedziny przedstawień i przenoszenie ich do
bezpośrednio przeżywanej rzeczywistości. Nie wystarczają już mali aktorzy popijający
coca-colę w telewizyjnej reklamówce, trzeba jeszcze, żeby na lekcjach
angielskiego uczniowie zajmowali się wynajdywaniem konceptów do następnej
kampanii reklamowej producenta napoi. Roots nie zadowala się projektowaniem
ciuchów wywołujących skojarzenia z wakacjami, ale posuwa się do wybudowania
autentycznego ośrodka letniskowego Roots, który staje się trójwymiarową
manifestacja pojęcia marki. Disney wspina się o stopień wyżej, rozszerzając
swoją telewizję ESPN, przeznaczoną dla facetów lubiących przesiadywać w barach
i oglądać sport, o sieć wyposażonych w gigantyczne ekrany lokali pod wspólna
nazwą ESPN Sports Bars. Swatch wznosi się jeszcze wyżej ponad intensywnie
reklamowane zegarki i wymyśla „Internet time”, nowy pomysł Swatch Group,
polegający na podzieleniu dnia na tysiąc „tiknięć swatcha”. Próbuje namówić
wirtualny świat do porzucenia tradycyjnego zegarka i przejścia do strefy
wolnego czasu, oczywiście opatrzonego jego logo. Skutkiem jest zepchnięcie kultury do roli tła. Nie chodzi o
to, żeby sponsorować kulturę, ale o to, aby być kulturą. Skoro marki nie są
produktami tylko postawami, wartościami i doświadczeniami, to mogą być też
kulturą.
Michael Jordan, Puff Daddy, Martha Stewart, Austin Powers,
Brandy i Gwiezdne Wojny powielają we własnym polu korporacyjną strukturę
koncernów w rodzaju Nike’ czy Gapa, z równym entuzjazmem rozwijając swój własny
markowy potencjał. Praktykę sprzedawania kultury sponsorowi za określoną cenę
zastąpiła więc logika „co-brandingu” – płynnej współpracy znanych ludzi ze
znanymi markami. Najpierw grupie producentów udało się wznieść ponad przyziemne
produkty, następnie zaś, uczyniwszy z marketingu zwieńczenie całej swojej
działalności, zapragnęli oni zmienić jego status społeczny – z komercyjnego
wtrętu na integralną część kultury.
Najbardziej perfidnym skutkiem owej zmiany jest fakt, iż
wystarczyło parę lat koncertów Molsona, sponsorowanych przez Pepsi wizyt
papieża, ogrodów zoologicznych Lacosty i programu pozalekcyjnych zajęć
koszykówki finansowanego przez Nike’a, by zapanowało powszechne przekonanie, iż
nic, od małych lokalnych imprez po wielkie zgromadzenia religijne, nie ma
szansy zaistnieć bez pomocy sponsora; w sierpniu 1999 roku oglądaliśmy po raz
pierwszy prywatny ślub sponsorowany przez korporację. Leslie Savan, autor The
Sponsored Life, tu właśnie widzi najważniejszy przejaw „usponsorowienia”
naszej mentalności: jako zbiorowość przestaliśmy dostrzegać, że wielkie
korporacje wykorzystują kulturę i imprezy lokalne do własnych celów, i
uwierzyliśmy, iż twórczość i życie społeczne jest nie do pomyślenia bez ich
lojalności.
Ironią brandingowych eksperymentów jest pogarszanie stosunków między marką a goszczącymi ją mediami. Luksusowe marki zaczynają nieuchronnie
zadawać sobie pytanie, dlaczego w ogóle muszą włączać się w cudze
przedsięwzięcia medialne, skoro potrafią same zintegrować się z najmodniejszymi
i najbardziej trendy pismami (gdzie jednak nadal trzymane są dystans z podpisem
„reklama”). Kolorowe pisma coraz bardziej przypominają katalogi odzieży lub
kosmetyków, a katalogi upodabniają się do kolorowych pism:
Abercombie&Fitch, J. Crew, Harry Rosen i Diesel przyjęły formułę książki z
powiastkami, z własnymi bohaterami i prościutką intrygą.
Fuzja mediów z katalogiem osiągnęła szczyt w styczniu 1998
r. wraz z wejściem na ekrany TV serialu Dawson’s Creek (Jezioro marzeń), w którym
wszyscy bohaterowie noszą ubrania J. Crew: filmowani w wietrznych
żeglarskich planach sprawiają wrażenie, jakby zeszli ze stron katalogu,
a nawet wypowiadają kwestie w rodzaju „wygląda jakby zszedł ze stron katalogu J.
Crew”. Obsada filmu została zresztą sportretowana na okładce jednego z katalogów
firmy. W tym „magalogu” można obejrzeć młodych aktorów na deskach przystani,
wiosłujących po jeziorze, wyglądających jakby zeszli prosto z odcinka DC.
Miejscem narodzin tego typu skojarzeń są media wirtualne, w
których nigdy nikt nie udawał, że istnieje jakakolwiek granica między
dziennikarstwem a reklamą. W Internecie język marketingu osiągnął najwyższe
spełnieni: stał się reklamą wolną od reklam. Na stronach internetowych Teen
People czytelnicy mogą kliknięciem myszki zamówić kosmetyki i ubrania, o
których jest mowa w tekście. W Entertainment Weekly można zamówić książkę lub kompakt. W
Kanadzie The Globe and Mail stworzył ChaptersGLOBE.com pozwalającą wprost
zamówić książkę.
Coraz częściej projektowaniem stron internetowych zajmują
się specjaliści zwani „content developer” tworzący kontekst, idealne środowisko
dla marek klientów. Strona Parent Soup została wymyślona przez developera „iVillage” na
zamówienie Fisher Price, Starbucks, Procter&Gamble i Polaroid. Przypisali oni
sobie miano „pola dyskusyjnego rodziców” imitując niezależne forum internetowe
z „ometkowanymi mądrościami”.
Współcześnie nie chodzi już o to, żeby marka została zaakceptowana jako
sztuka reklamowa, ale sztuka w ogóle. Oficjalnie Absolut jest po prostu
najważniejszym reklamodawcą magazynu Wired, ale w praktyce jest gospodarzem
spychającym na bok publikowany tam tekst kolejnych odcinków Out of Control Kevina
Kelly’ego. Nic dziwnego, że założyciel sieci MTV twierdzi „jeśli chodzi o nas to naszą
gwiazda jest MTV”. Najlepiej sprawdza się model medium=marka. Konglomeraty rozrywkowe nieustannie poszukują "klamer": film
staje się rekwizytem marketingowym marki, a powtarzalność i widzialność marki jest wyznacznikiem
sukcesu. Artyści są tylko wypełniaczem. Już nie reklamówki piwa ze znanymi
artystami towarzyszą wielkim koncertom - dzisiaj imprezy wielkich browarów staja się same w sobie instytucja, w której pragną wziąć udział gwiazdy.
Zgodnie z tym paradygmatem Molson w 1996 r. zorganizował koncert pod hasłem "Randka w Ciemno". Jego zaczynem był
konkurs, w którym wygraną stanowiły bilety na koncert organizowany przez Molsona z gwarantowanym
udziałem megagwiazd. Jednak do ostatniej chwili nie wiadomo było, o jakie gwiazdy chodzi – do ostatniej
chwili znane było tylko logo browaru! Piwo stało się ważniejsze od zespołu. Znakiem czasów stał się indeks Celebrity Power 100 Forbes'a – punktujący
zasięg franczyzy danej marki lub gwiazdy.
Nike wysadza z siodła profesjonalnego sportu, igrzysk olimpijskich,
słynnych sportowców, aby stać się "definicją sportu". W tym celu opracowano genialny projekt reklamówki z 1985 r. z udziałem Michaela Jordana (stop-klatki,
zbliżenia, szybkie cięcia – Jordan po prostu latał!). To były pierwsze sportowe
videoklipy – MJ jako żywe marzenie.
Innym zabiegiem okazały się krzyżowe promocje, w których zazwyczaj wygrywają sportowcy, bo "są
uniwersalni" (lepsze okazały się tylko postaci z kreskówek). Shaquille O’Neal nagra
przecież album z rapem, ale Sporty Spice nie wejdzie na listę transferową NBA. Z czasem okazało się, że może nastąpić nieoczekiwany zwrot akcji –
z Nike’em zaczęła nagle konkurować nowa marka: Michael Jordan! (Falk wyprodukował film Kosmiczny Mecz, który był po prostu imprezą
inauguracyjną własnej marki MJ (zagrali tam wszyscy sponsorzy Jordana, stąd teksty:
„Wciągaj Hanesy, sznuruj najki, łap swoje Wheaties i Gatorade, bigMaca kupimy
po drodze”). Narodziła się nowa branża: sprzedawania własnej a marki.
Benetton, Microsoft, Starbuck prześlizgnęły się nad modą na
magalogi i pełna parą wkroczyli w biznes wydawniczy, odpowiednio Colors, Slate
(zin internetowy) i Joe. Britney Spears ma własną wytwórnię odzieży, Tom Hilfiger
otwiera firmę fonograficzną, a Master P (raper) - własną agencję reprezentującą
sportowców. Ralph Lauren sprzedaje kolekcje farb do ścian, Brooks
Brothers wina, Nike – rejsy wypoczynkowe ometkowanym statkiem, Magna (producent
części samochodowych) - wesołe
miasteczko. Faith Popcorn (konsultantka ds. rynku) produkuje własne
skórzane fotele marki Cocooning (sformułowała zresztą cały trend), Fashion Licencing
of America Inc. wypuściła serię mebli Ernest Hemingway „noszących piętno
osobowości pisarza".
Współczesny sponsoring to znacznie bardziej skomplikowana operacja niż prosta transakcja opierająca się na dychotomicznym podziale na kupca i sprzedającego – mówienie o tym, kto kupił, a kto sprzedał jest anachroniczne. Ludzie są marką, marka jest kulturą, relacja między Jordanem a Nikiem jest bliższa co-brandingowi, Spice Girls dzisiaj reklamują Pepsi a jutro zaczną sprzedawać spice-colę…
A dlaczego "no space"? Symbolem stało się pytanie Naomi Klein o choćby jeden kąt świata, którego nie spenetrowała Lonely Planet... Interwały wolności i zaułki niesponsorowanej przestrzeni kurczą się wraz z postępem prywatyzacji, wciskającej się w najmniejsze szczeliny życia publicznego. "Wolni jak ptaki" deskorolkarze podpisują kontrakty z Vans, a uliczny hokej wspiera reklamy piwa. Wells Fargo sponsoruje projekty rozwoju dzielnic nędzy, otwarte festiwale zostały zakazane a ich miejsce zajmują coraz częściej wielkie komercyjne imprezy: Tribal Gathering reklamuje się jako „wyzwanie rzucone przez naszą kosmiczna kontrkulturę w twarz establishmentowi i imperium zła miernych klubów, komercjalizacji i pełzającego kapitalizmu wielkich korporacji”, podczas którego jednak organizatorzy regularnie konfiskują wnisione na teren koncertu butelki z wodą mineralną, nie bacząc na to, że główną przyczyną zgonów na tego typu imprezach jest odwodnienie.
Współwłaścicielka sklepu z ubraniami dla nastolatków Elise Docoteau twierdzi, że młodzi nabywcy „występuja w stadach. Jeśli sprzedasz coś jednemu, kupi to cała klasa i cała szkoła”. Jeżeli nawet produkty adresowane są do 17-latków, to można liczyć, że kupią to 40-latkowie w obawie, że przestaną być cool i siedmiolatkowie goniący za dorosłością. Przyszli prezesi zarządów nie są pracownikami lecz „agentami zmiany” (IBM) – spiskujące „garnitury” ukryte pod hip-hopowym kombinezonem do snowboardu. Coca-cola, w obawie, że jest zbyt establishmentowa postanowiła zejść do podziemia: w Wisconsin ogłosiła, że jest nieoficjalnym napojem tego stanu i nadawała reklamówki przez rzekomo piracką radiostację EKOC (Coke pisane wspak). Nie chcąc pozostawać w tyle, należąca do GAPA marka Old Navy stworzyła własną radiostację do celów autopromocji - wąskozakresowy przekaźnik, którego sygnał można było odbierać wyłącznie w bezpośrednim sąsiedztwie jednego z chicagowskich billboardów.
W 1999 r. Levis uznał, że na powrót warto stać się cool – dołączył do ligi „niezależnych” wytwórców wypuszczając serię dżinsów Red Line (bez wzmianki że to Levis) i K-1 Khakis (bez wzmianki o Levis ani Dockers). Punk, hip-hop, a nawet feminizm i wielokulturowość okazały się łatwe do opakowania, mało groźne i dochodowe, a nie wywrotowe i buntownicze. Courtney Love – z rozmazanej buntowniczki trafia nagle na okładki jako uczesana lala.
"Demokratyczny system edukacji […] stanowi jedne z najpewniejszych sposobów tworzenia i poszerzania rynku zbytu dla wszelkiego rodzaju towarów, a zwłaszcza takich, które mają jakiś związek z modą." (były spec od reklamy James Rorty Our Master’s Voice 1934) Kierowane takim wezwaniem marki musiały dostać się do szkół. Nike World Campus – „budynek zrzeszania studentów”, fragment broszurki Fourth Annual Kid Power Marketing Conference “Zgodzicie się ze mną, że młodziezowa grupa konsumencka stanowi nie tknięte dotąd źródło nowych zysków. Zgodzicie się również, ze grupa ta spędza
większość każdego dnia w budynku szkoły. Problem polega więc na tym, jak się do niego dostać”. W szkołach próbują się przebić nawet fast foody z propozycją swojego menu (Subway obecny jest już w 767 szkołach, Pizza Hut - 4000 szkół, Taco Bell - 20000 szkół). Ich przedstawiciele polecają sobie wzajemnie, jak dostać się na ten intratny rynek (sugestia "szukaj szkoły zamkniętej, gdzie nie można wyjść w czasie przerwy"). W efekcie mamy do czynienia z dyskryminacją, bo część uczniów stać tylko na „zwykłe” jedzenie – nie dostaną oni nawet tańszej wersji fast foodu, bo wyklucza to umowa z markami. Inny znak czasów to campusy usiane billboardami dystrybutorów kart kredytowych i telefonii, nawet na ulotkach typu „jak poruszać się po kampusie”. Barnes and Noble wypiera z kampusów uniwersyteckie księgarnie a fast foody mają tam swoje knajpy.
Różnorodność stanowi ideę definiującą Gen X, którą dla pokolenia baby-boom była indywidualność a wcześniej obowiązek. Starbucks dzięki temu wyrósł na stylu określanym jako „ucieczka w III świat” (ucieczka od eleganckiej poprawności politycznej). Podobnie z przytupem pokazuje się Abercrombie&Fitch (umizgujący się do siebie faceci w bieliźnie), Diesel (całujący się marynarze)
Pokusy zglobalizowanego świata są świetnie znane Naomi Klein - jej wspomnienia z czasów spartańskiego życia bez dostępu do śmieciowego jedzenia z maka jasno wskazują, że moda na marki jest zaraźliwa od najmłodszych lat. Dlatego autorka nie namawia nas na to, żebyśmy cofnęli kalendarz przed rok 1995 i odwołali globalizację. Domaga się tylko, żebyśmy zastanowili się
nad tym, co dokładnie kupujemy w sklepie - produkt czy marketingową
iluzję, jaką agencje reklamowe wytworzyły wokół danego logo. Bo jeśli
chodzi nam konkretnie o buty, a nie o legendę o sportowcach, którzy "po
prostu to robią", to czy powinniśmy przepłacać za "oryginalne najki"? Skutki naszych wyborów są dalekosiężne (także dosłownie, geograficznie). Wartościowe miejsca pracy w krajach
Zachodu znikają zastępowane fabrykami wyzysku w Trzecim Świecie. Nasza planeta została już "sprzedana" i
nic z tym nie możemy zrobić, wciąż jednak możemy jako świadomi obywatele
i świadomi konsumenci szukać dla niej lepszych rozwiązań.
* Kampania ta przedstawiała
wyidealizowany i optymistyczny obraz globalizacji, w którym niemieckie
zakonnice wymieniają e-maile z afrykańskimi szamanami, wszyscy jesteśmy
połączeni wspólną światową siecią, w której każdy ma jednakowy dostęp do
informacji.
Kampania ta niewątpliwie podtrzymywała naiwne wyobrażenia o światowej sieci, która miała ograniczyć asymetrie informacji, przeciwdziałać podziałowi świata na bogatą północ i biedne południe, dać wszystkim użytkownikom sieci równy głos i możliwość weryfikowania każdej informacji (naiwne przekonanie, że w czasach Internetu nie da się kłamać, bo wszystko można zweryfikować). Owa idealistyczna kampania IBM promowała
system operacyjny IBM OS/2, który poniósł kompletne fiasko w zderzeniu z Windows 95 (początki
światowego monopolu Microsoftu). Dzisiejsi wyznawcy globalizacji, przekonani o tym, że daje ona wszystkim równe szanse, zostali pogrzebani żywcem, podobnie jak system OS/2.
** Klein wychowywana była przez parę hipisów, którzy uciekli z USA do Kanady w obawie przed poborem na wojnę w Wietnamie. W książce zawarła m.in. bardzo osobiste wspomnienia z czasów, gdy rodzice karmili ją wyłącznie bardzo zdrowym i ekoprzyjaznym domowym jedzeniem.
** Klein wychowywana była przez parę hipisów, którzy uciekli z USA do Kanady w obawie przed poborem na wojnę w Wietnamie. W książce zawarła m.in. bardzo osobiste wspomnienia z czasów, gdy rodzice karmili ją wyłącznie bardzo zdrowym i ekoprzyjaznym domowym jedzeniem.